007 będzie bardziej mroczny
Wraz z nastaniem ery Daniela Craiga filmy o Bondzie nieodwołalnie zmieniły formułę. Kto zaakceptował nowego: bardziej realistycznego, mrocznego 007,któremu bliżej do bardzo dobrych filmów akcji niż dawnego wizerunku superszpiega, będzie zadowolony.
Producenci Bonda poczynają sobie odważnie. Najpierw w "Casino Royale" 007 z wymuskanego gentelmana przekształcili swojego bohatera w "napakowaną" maszynę do zabijania. I choć łatwiej było uwierzyć w sceny, gdy umięśniony Craig kładł przeciwnika jednym ciosem, niż gdy to samo robił fircykowaty Brosnan, to niektórym (w tym niżej podpisanej) trudno było pogodzić się z tym, że nienagannie odprasowane garnitury Brioni zostały zastąpione wymiętymi koszulkami, pozbawiony uczuć kochanek stał się wrażliwcem, a cała rozgrywka odbywa się na serio.
W "007 Quantum of Solace" odstępstw od bondowskiej normy jest jeszcze więcej. Akcja filmu zaczyna się zaledwie parę minut po zakończeniu "Casino Royale" - to pierwszy przypadek w 22-odcinkowej historii serii, w którym Bond jest kontynuacją poprzedniego filmu. Dla porządku przypomnijmy, że w ostatniej scenie "Casino…" Bond dopadł we Włoszech niejakiego Pana White’a, szantażysty jego ukochanej Vesper. Po przestrzeleniu mu kolana pada tradycyjne: "Nazywam się Bond, James Bond" kończące film. W "007 Quantum of Solace", wbrew zwyczajowi serii pozbawionym teasera, Bond po opuszczeniu rezydencji White’a zmierza w kierunku Sieny. Tam w podziemiach pięknego włoskiego miasta czeka na niego M, gotowa przesłuchać tajemniczego White’a. Ten okazuje się członkiem tajemniczej organizacji Quantum, pragnącej przejąć kontrolę nad strategicznymi dla światowej gospodarki surowcami. Choć członkowie organizacji zdają się być wszędzie, o ich istnieniu MI6 nie ma zielonego pojęcia. Tropy rwą się co chwilę, Bond raz po raz przekracza dane mu przez agencję kompetencje, a jego konflikt z M podejrzewającą, że 007 nad dobro śledztwa przedkłada chęć osobistej zemsty, narasta. W końcu agent będzie musiał działać na własną rękę, korzystając z pomocy chcącego zrehabilitować się po oskarżeniu o zdradę Rene Mathisa z "Casino Royale" i szukającej własnej zemsty pięknej Camille (Olga Kurylenko).
Trudno się w tę akcję nie wciągnąć - wszystko rozgrywa się bardzo szybko (to najkrótszy Bond w historii) i spektakularnie - pościg po dachach Sieny czy gonitwa motorówek na Haiti to dowód niebywałych możliwości współczesnego kina. Organizacja Quantum ma rzeczywiście przerażająco ogromne wpływy (łącznie z kontaktami w CIA - tu zobaczymy znanego z kilku odcinków Feliksa Leitera), a tło polityczne - sterowanie przez wywiady światowych mocarstw wymianą dyktatorów w państwach Ameryki Południowej - imponuje rozmachem. Pełen zwrotów i podtekstów scenariusz (dzieło Paula Haggisa) jest niewątpliwie mocną stroną "Quantum of Solace". Jednak podobnie jak w przypadku "Casino…" mógłby to być scenariusz filmu akcji na wysokim poziomie, niekoniecznie scenariusz Bonda. Słabości tego filmu pojawiają się właśnie na bondowskim poziomie - taka sobie czołówka, która dotychczas stanowiła znak firmowy serii, reżyseria bez oddechu i luzu, oparta na kilku chwytach, które powtarzają się przez cały film - bardzo szybka akcja, niekiedy tak szybka, że nie widać, co dzieje się na ekranie, niedająca widzowi momentu wyciszenia, rozsmakowania się w filmie i czasem trącący tandetą montaż równoległy. "Quantum of Solace" ma momenty, w których czeka się, by wreszcie Bond i jego kompani przestali się bić, biegać i chwilę pogadali. Te momenty wytchnienia, niestety bardzo rzadkie, dają spotkania Bonda z M (jak zawsze genialna Judi Dench). W świetnych, dowcipnych, pełnych ironii dialogach dało się poczuć klimat dawnego 007 ("Jak nie przestaniesz zabijać wszystkich naszych tropów, to nigdy do niczego nie dojdziemy" - mówi M do 007). Dobrze też wypada, krótkie, ale stylowe spotkanie 007 z agentką Fields (Gemma Aterton) - od łóżkowego epizodu w starym dobrym uwodzicielskim stylu po autocytat z "Goldfingera".
Dziwne to czasy dla Bonda. Coraz bardziej ludzki - gotowy kochać i nienawidzić (gdzie te czasy, kiedy Roger Moore prężącej się w łóżku panience na słowa "James, potrzebuje cię" odpowiadał: "Anglia też"). Nawet przeciwnik Bonda w tym odcinku - Dominic Greene (Mathieu Amalric) jest jakiś niepozorny i zwyczajny - producenci twierdzą, że chodziło o to, by zło miało w "Quantum…" przeciętną, ludzką twarz. Brakuje trochę szalonego Q i jego następcy R, tęskno za Moneypenny i słynnym "nazywam się Bond", które w "Quantum…" nie pada. Kiedyś mówiło się, że James Bond to takie stworzenie, którym każdy facet chciałby być, a każda kobieta chciałaby mieć w łóżku. Te czasy raczej już nie wrócą.