Byłem specjalistą od zabijania - szokujące wspomnienia żołnierza Armii Krajowej
"(...) będąc specjalistą od likwidacji ludzi, wykonywałem polecone mi wyroki bez emocji, ze stoickim spokojem, ciesząc się, że jestem potrzebny” - wyznaje Stefan Dąmbski, nieżyjący żołnierz AK. Kombatanci uważają, że pośmiertnie rozstrzeliwuje dobre imię Armii Krajowej.
Opublikowane niedawno w książce "Egzekutor” wspomnienia bojowca, który działał na terenie od Rzeszowa po Bachórz i Brzozów, wywołują szok. Zwłaszcza u ludzi, którzy wychowali się na książkach o AK wydawanych w PRL i później.
Wcześniejsze publikacje miały albo naukowy charakter, jak książki Cezarego Chlebowskiego, albo jeśli były wspomnieniami, to nader oszczędnymi w detale i emocje.
Oto zdanie z książki napisanej przez oficera Kedywu Komendy Głównej AK Aleksandra Kunickiego pt. "Cichy front” (Warszawa, 1968) z rozdziału o zamachu na urzędnika warszawskiego Arbeitsamtu: "(...) "Elektryk” nie wyjął pistoletu i nie strzelił, lecz gnany jakąś przemożną pasją, przebiegł przez jezdnię (...) i z gołymi rękami rzucił się na Niemca.” I tyle, ani słowa wyjaśnienia, dlaczego "Elektryk” postąpił tak a nie inaczej. Skąd u niego ta "przemożna pasja”?
Natomiast Dąmbski nie szczędzi szczegółów. Opisuje wyrok wykonany na niejakiej Jadzi Pierożance, mieszkance Harty, za to że wydała Niemcom swego narzeczonego, AK-owca:
"Celuję prosto w głowę. Jest księżycowa noc. Widzę to piękne ciało przed sobą i w ostatniej chwili odczuwam pewnego rodzaju żal. Zniżyłem lufę i równocześnie pociągnąłem za spust. Byle nie w głowę - pomyślałem - jak ona będzie wyglądać w trumnie. Długa seria... i koniec wszystkiego! Jadzia Pierożanka przestała istnieć. I dlaczego? Było to pytanie, które dręczyło mnie później tygodniami.”.
Z ziemiańskiej rodziny
Kim był autor tych wynurzeń? Dąmbski urodził się w 1925 roku w Nosówce w rodzinie ziemiańskiej. Do AK wstąpił jako 16-latek. Najpierw służył w oddziale "Józefa”, dowódcy placówki AK w Hyżnem, później w 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich AK pod dowództwem majora "Draży”. Wyznaje, że pod koniec wojny uczestniczył na Dynowszczyźnie w akcji odwetowej na Ukraińcach, potem wykonywał wyroki na funkcjonariuszach UB i milicji. Po dokonaniu zamachu na komunistę Dobruckiego i starostę w Brzozowie uciekł na Zachód. Osiadł w USA. Pod koniec życia zaczął spisywać wspomnienia. Nie dokończył ich. Samotny i chory na raka popełnił samobójstwo 13 stycznia 1993 roku w Miami.
Powrót do przeszłości
Z prawie stustronicowego zapisu wyłania się intrygujący portret byłego akowskiego "pistoleta”, czyli egzekutora, jak sam siebie nazywa Dąmbski. Z jednej strony chwali się, że był specjalistą od likwidacji ludzi. W tych fragmentach nietrudno dostrzec, że nie pogodzony z życiem (dwukrotnie rozwiedziony) próbuje odzyskać siebie jako pełnego witalnych sił młodzieńca. I taka właśnie postać widnieje na zdjęciach zamieszczonych w książce: uśmiechnięty chłopiec sprzed wojny i młody człowiek w mundurze po wojnie.
Z drugiej zaś strony Dąmbski ma wyrzuty sumienia. Zawadiaka przemienia się w cynika. Bez skrupułów opisuje swoje wyczyny. Na przykład, gdy uśmiercił śpiącego "Sowieczyka”, czyli radzieckiego sierżanta, wbijając mu kolbą karabinu gwóźdź między oczy. A na końcu wyznaje: "doszedłem do tego zwierzęcego stadium głównie przez moje wychowanie w młodych latach - w atmosferze do przesady patriotycznej”.
Dąmbski istniał
Wspomnienia Dąmbskiego są tak emocjonujące, że rodzą się pytania o wiarygodność autora. Znawca dziejów AK na Rzeszowszczyźnie, dr hab. Grzegorz Ostasz, prof. Politechniki Rzeszowskiej, a zarazem konsultant naukowy "Egzekutora” nie ma wątpliwości, że Dąmbski faktycznie był "pistoletem” działającym na terenie południowej części rzeszowskiego obwodu AK. - Są dokumenty akowskie i ubeckie powojenne, potwierdzające tożsamość Dąmbskiego - mówi historyk. - Zachowały się też wzmianki o Dąmbskim w polskich archiwach londyńskich. Szukałem zapisków o ludziach, którzy po zakończeniu okupacji działali jeszcze w podziemiu i Dąmbski w nich występuje. Zapiski potwierdzają, że uczestniczył w zamachu w Brzozowie.
Źródła potwierdzają też opisane przez Dąmbskiego zdarzenia, zgadza się wiele nazwisk osób likwidowanych czy fakt wydawania wyroków.
Ale dr Ostasz nie jest bezkrytyczny wobec tych wspomnień. Przyznaje, że przyjęcie Dąmbskiego do AK, gdy rzekomo w pojedynkę zabił swego przyjaciela posądzonego o zdradę, przypomina inicjację do gangu, a nie do armii. - Nie mogę zapewnić, że Dąmbski czasami nie myli się, że nie fantazjuje.
Strzał w tył głowy?
Historyk powątpiewa też w tak dużą liczbę wyroków śmierci, wykonanych przez Dąmbskiego. Nie wie też czy faktycznie, jak opisuje to egzekutor, wyroki wykonywano strzałem w tył głowy. - Rozmawiałem z co najmniej czterema osobami, które uczestniczyły w tego rodzaju akcjach - mówi dr Ostasz. - Podawali różne wersje. Na pewno było coś takiego, jak cicha likwidacja, bez użycia broni. Trzeba sobie wyobrazić, jak była wykonywana - czy gołymi rękami, czy bagnetem. Nie wiem, czy lepiej jest komuś patrzeć w twarz, gdy się go zabija i czytać mu sentencję wyroku, czy lepiej uśmiercić strzałem w tył głowy, który może być porównywany z Katyniem.
Historyk podkreśla, że w dziejach AK dochodziło do wielu wydarzeń, o których głośno się nie mówi. Takie zdarzenie miało miejsce w Mielcu na przełomie 1943 i 1944 roku, kiedy egzekutorzy zlikwidowali komendę obwodu, czyli swoich szefów, bo było przypuszczenie, że mogli dopuścić się działań kryminalnych. Zlikwidowano wówczas trzech oficerów, w tym komendanta obwodu i ciężarną żonę jednego z nich.
Nadesłał:
Rafal
|