Breaking the what?! Breaking the law! Czyli zwierzenia niedoświadczonego metalowca
Jak bogowie metalu zmiażdżyli moją osobistą przestrzeń życiową.
Mam paru dobrych znajomych, którzy lubują się w metalowych brzmieniach. Normalni, przeciętni ludzie. Nie ubierają się na czarno, jakby co dopiero im babunia zmarła, nie noszą obroż z ćwiekami, ba, żeby tylko obroż, całe kostiumy tym ponabijane. Nie, to nie oni. Zobaczyłbyś takiego człowieka na ulicy i nie uciekałbyś od niego na drugą stronę, a poczułbyś do niego sympatię. No i tak się złożyło, że któryś z tych kolegów podesłał mi parę smakowitych kąsków. Mastodon, Black Sabbath (swoją drogą, byłem nieźle ograniczony, że o nich wcześniej nie słyszałem), Metallica (i na pewno nie było to "Nothing else matters"), Megadeth, Slayer, Moonspell, Judas Priest, Iron Maiden. To tylko niektóre z nich. Byłem im wdzięczny za poszerzenie moich muzycznych horyzontów. Uwielbiam chłonąć nieznane mi wcześniej dźwięki, wpływać na dziewicze muzyczne lądy, czerpać radość z dzielenia się tym, co sobie upodobałem. Nasłuchałem się tych wszystkich przez nich poleconych kapel i szczególnie do gustu przypadł mi Judas Priest. Wkręciłem się do tego stopnia, że zagadany przez kumpla, czy nie pojadę z nim na koncert, bez wahania odpowiedziałem "jasne!". Nawet zaopatrzyłem się w okolicznościową koszulkę, czym wprawiłem w zdumienie moich współtowarzyszy (nie)doli!
Znawcą muzyki bym się nie określił. Za krótko żyję na tym świecie, by ogarnąć te czeluście dźwięków, te wszystkie gatunki, podgatunki, zespoły, wykonawców, podwykonawców, autorów, kompozytorów. Ale wiem, co wprawia mnie w taki zachwyt, że prawie unoszę się na paluszkach w powietrze i lewituję pod sufitem, który mnie ogranicza i ratuje przed wylotem gdzieś w kosmos. Koncert Judas Priest w katowickim Spodku wprowadził mnie w zachwyt. Wspomnienie na całe życie. Trzeba się przyznać - był to mój pierwszy koncert metalowy. Nie byłem świadom, co się na takich koncertach dzieje. Poszedłem za kumplem jak za przewodnikiem i to była dobra decyzja. Przynajmniej tak mi się wydawało w tamtym momencie. Po całym tym performance stwierdziłem, że to była jedna z lepszych decyzji, jakie przyszło mi do tej pory podjąć.
Ogień, lasery, animacje, cała scena w łańcuchach. Dla takiego laika koncertowego jak ja, to ta cała oprawa robiła piorunujące wrażenie. Niebywała otoczka. Stali bywalcy zapewne nie zwrócili na to większej uwagi. Wszak nie o to w tym wszystkim chodzi. Atmosfera gorąca, jak w jakimś kotle z kadzią. A, ścisk pod sceną. Jeden wisiał na drugim, jeden obijał się o drugiego, a muzyka brzmiała, temperatura wzrastała. Niesiony wśród tłumu, zahipnotyzowany magnetycznym czystym wokalem Halforda, nie zorientowałem się, że coś się szykuje. Czy to "Painkiller"? Tak, jestem w samym środku ściany śmierci. Na moje szczęście obyło się bez urazów, bo i ta ściana śmierci taka uboga była. Kiedyś obiło mi się o uszy, czy tam oczy, że wokalista wjeżdża na scenę na motocyklu. Byłem ciekaw, czy i tym razem tego dokona. Jest, wjeżdża. Coś niesamowitego. Non stop coś się dzieje. Nie miałem się do czego przyczepić. Może jakieś małe niedociągnięcia, ale bogom metalu takie rzeczy się wybacza. Chłopaki świetnie czuli te klimaty. Każdy w fenomenalnej formie. Halford - młodzieniaszkowie mogą mu pozazdrościć dyzpozycji wokalnej, Faulknerowi solówek (w nawiasie - pozamiatały moje zmysły), a Tiptonowi wigoru. Dwoma słowami - był ogień. Dosłownie i w przenośni.
Każdemu życzę podobnych doznań podczas występów na żywo. Każdemu zespołowi życzę takiej udanej trasy pożegnalnej. Z kolei sobie życzę niekończącej się koncertowej przygody, która rozpoczęła się z Judas Priest a zakończy z...
Nadesłał:
Ryszard Doroszewski
|