Małe jest wielkie, czyli regionalne browary w natarciu
Mimo, że browary regionalne w porównaniu do wielkich piwnych koncernów produkują „kroplę w morzu piwa”, zyskują coraz większy szacunek w oczach klientów, a co za tym idzie, ich sprzedaż rośnie.
Jeszcze kilka lat temu wydawało się, że taki trend jest niemożliwy. Wiele małych, regionalnych browarów upadło. Trudno było im przetrwać w konkurencji z wielkimi „molochami”. Piwni potentaci byli zdania, że przestarzałe wytwórnie, produkujące piwo i w dodatku nie małymi kosztami muszą przejść do lamusa, bo takie są prawa rynku. Walka o byt, znalezienie jakiejś niszy, była podstawowym zadaniem ich właścicieli. Niszę tę stanowiły przede wszystkim lokalne sklepy. - Wszystko zaczęło się zmieniać od momentu, gdy klienci stali się bardziej świadomi: zaczęli zwracać uwagę na zdrową żywność, poszukiwać czegoś innego, mniej pospolitego. Mieli już dosyć tych samych produktów i smaków, tylko w innych etykietach – mówi Wiktor Sawoniaka, dyrektor regionalnego Browaru Konstancin. O piwie spod Warszawy zrobiło się głośno od września tego roku, gdy napoje wyskokowe wróciły do pociągów krajowych WARS. Po zmianie przepisów odnośnie sprzedaży alkoholu w wagonach kolejowych, między innymi Browar Konstancin wygrał przetarg na dostarczanie piwa do pociągów. Pasażerowie WARS-u od 1 września mogą napić się piwa z tego browarów.
Krótszy czas spożycia
Browary regionalne wyszły naprzeciw konsumentom znudzonym przemysłowym piwem. Jaką przyjęły strategię? Postawiły na jakość, nie na ilość. Nieważne ile piwa wyprodukuje się w ciągu roku, ważne jak smakuje to piwo. A dysproporcje te robią na prawdę duże wrażenie: średnio produkcja regionalnego piwa to kilkadziesiąt tysięcy hektolitrów w roku. Dla porównania, duże browary złocistego napoju w ciągu roku warzą kilka milionów hektolitrów. Na polskim rynku piwa, browary regionalne, produkujące piwo tradycyjnymi metodami, mają ok. 5% udziałów, choć zaledwie kilka lat temu ok. 2 – 3 %. Duże koncerny nie mogą pozwolić sobie na produkcje piwa w taki sposób, ponieważ zwyczajnie by im się to nie opłacało. Dlatego browary przemysłowe robią skondensowany ekstrakt piwny, który rozcięcza się wodą i nasyca sztucznie CO2 (metoda „high gravity” ). Piwo takie leżakuje od 5 do 12 dni. Piwo robione tradycyjnie powstaje z kolei w około 40 dni.
Będą się rozwijać?
Piwo niepasteryzowane, to jedna z podstawowych recept na sukces małych browarów. Warzone tradycyjnymi metodami muszą być wypite w ciągu kilku tygodni. W tym przypadku nie stosuje się procesu nagrzewania, który wydłuża termin przydatności napoju i nie dodaje się żadnych konserwantów. W temperaturze 0-1° C piwo „czeka” kilkanaście tygodni na swoich klientów. To samo piwo, ale robione przez duże koncerny, choć innymi metodami niż tradycyjne, na półce sklepu może czekać na klienta nawet kilka miesięcy, a piwo pasteryzowane, pół roku, a bywa, że dłużej. W odróżnieniu od piw robionych na masową skalę, regionalne browary nie stosują metody „high gravity”. Wiele osób zastanawia się jednak, czy boom na piwa regionalne nie minie. Ludzie posmakują, nacieszą podniebienie i wrócą do „tradycyjnego” piwa z puszki, tym bardziej, że piwo z regionalnych browarów są z reguły droższe. – Rynek niszowych, regionalnych piw w Polsce dopiero rozwija się, ale zainteresowanie nimi z pewnością będzie wzrastało. Klienci są coraz bardziej świadomi różnicy między piwem, a piwem, doceniają te, do których produkcji wkłada się więcej czasu, wysiłku i serca. A różnicę widać przede wszystkim w smaku – podsumowuje Wiktor Sawoniaka z Browaru Konstancin.
Nadesłał:
StartBull
|